To był jeden z najszczęśliwszych okresów w moim życiu. Rozmowa z pochodzącą z Ukrainy pracowniczką Muzeum Narodowego w Poznaniu Yulią Fil.

To był jeden z najszczęśliwszych okresów w moim życiu. Rozmowa z pochodzącą z Ukrainy pracowniczką Muzeum Narodowego w Poznaniu Yulią Fil.

Paweł Oses: Co się stało, że wracasz na Ukrainę?

 

Yulia Fil: To pytanie, na które trudno racjonalnie odpowiedzieć. W Ukrainie jeszcze jest niebezpiecznie. Oczywiście nie mam żadnych wątpliwości, że Ukraina w końcu wygra tę wojnę, ale nikt nie wie, ile to będzie jeszcze trwało. Wszyscy pytają, po co wracam? Jestem mocno związana z Ukrainą, zwłaszcza z miejscami, w których pracowałam, czyli z Instytutem Orientalistyki i Muzeum Chanenków w Kijowie. Widzę, że teraz potrzebują ludzi, że działają bardzo aktywnie. Istnieje taka błędna opinia, że w Ukrainie wszystko teraz upadło, że nic nie działa, że jest chaos. Chcę podkreślić, że tak nie jest. Na Ukrainę zwrócił uwagę cały świat, wszyscy chcą współpracować, dużo się dzieje. Potrzebne są ręce do pracy, prowadzone są bardzo ciekawe projekty.

 

Może to po prostu tęsknota?

 

W tym jest wątek tęsknoty, ale on nie jest główny. Mój dom jest tam, gdzie mogę coś robić, gdzie mogę skorzystać z moich umiejętności. Działałam w Polsce, nauczyłam się czegoś, coś z siebie oddałam, coś też zabrałam. Teraz chcę wrócić. W Ukrainie jest mnóstwo do zrobienia.

 

Jak oceniasz te miesiące spędzone w Poznaniu?

 

To był jeden z najszczęśliwszych okresów w moim życiu. Nie ma w tym przesady, mówię szczerze. Z każdej strony doświadczałam dobra, nauczyłam się wielu rzeczy. Zobaczyłam, jak wszystko działa w Polsce – i te spostrzeżenia chciałabym przekazać Ukrainie.

 

Co było tu nowego dla ciebie? Co dokładnie chcesz przekazać instytucjom w Ukrainie?

 

Najpierw organizacja pracy. W Polsce jest bardzo wysoka kultura organizacji pracy. W Ukrainie poziom też jest wysoki, ale w Polsce jest to bardziej rozwinięte. Jest tu bardzo precyzyjny podział funkcji i zadań. Każda jednostka organizacyjna zajmuje się swoją działką, jeden człowiek nie musi robić wszystkiego. Co najważniejsze, pracownik może delegować różne rzeczy innym działom, innym ludziom – i każdy robi swoje na sto procent. To mnie zaskoczyło. Może te spostrzeżenia wynikają z tego, że moje dotychczasowe doświadczenia pochodzą z mniejszych instytucji? Może gdy zespół jest mniejszy, każdy musi robić wszystko, bo po prostu brakuje ludzi? Kolejna rzecz, która bardzo mi się spodobała, to najwyższy poziom profesjonalizmu ludzi, którzy tu pracują. Każdy jest specjalistą w swojej dziedzinie. Widać, że każdy lubi to co robi. Może to już trochę daleko idąca ocena, ale mam wrażenie, że każdy człowiek robi to, co odpowiada jego naturze. To jest bardzo ważne, bo muzeum nie robi z pracownika tego, do czego on się nie nadaje, wybiera ludzi według kryterium tego, co mogą oni dać instytucji.

Muszę przyznać, że ludzie w Polsce są bardziej otwarci. To ułatwia współpracę i tworzy bardzo przyjazną i wspierającą atmosferę w pracy, motywuje do wysiłku. Ja jestem z miasta, w którym przed wojną mieszkały prawie 4 miliony ludzi i gdzie czasem dojazd do pracy zabiera 1,5 godziny. Przez to zaczynamy prace o 9 lub 10. Dlatego przyjemnie zaskoczył mnie zwyczaj przychodzenia już na 7 30. Po pracy zostaje czas na własne sprawy. Chciałabym wprowadzić to u nas.

 

Co ciebie negatywnie zaskoczyło?

 

 

Zdziwiły mnie niektóre procedury. Ja rozumiem, że to nie jest problem wynikający ze standardów miejsca pracy, ale przepisów, na które muzeum nie ma wpływu. Biurokracja jest wielkim problemem nie tylko Ukrainy i Polski, ale całej Unii Europejskiej.

 

Wiem, że spędziłaś sporo czasu w Indiach. W Ukrainie pracowałaś w instytucji, która zajmuje się Azją. Właśnie to jest bliskie twojemu sercu.

 

Tak, ja mam bardzo konkretne i wąskie zainteresowania. W moim środowisku ciągle mówi się o kwestiach związanych z sinologią, arabistyką, a mój kierunek to indologia. Byłam w Indiach wiele razy. Kocham tę kulturę. Ona bardzo się różni od europejskiej. Zawsze jadę tam po jakiś nowy punkt widzenia, żeby rozszerzyć swoją świadomość, to dla mnie nawet rodzaj psychoterapii. Jestem wdzięczna Muzeum Etnograficznemu za to, że miałam tu możliwość odkrywania sekretów przedmiotów z Indii. Jest tu kolekcja od Ambasady Indii prezentowana w 1964 roku. Składa się z przedmiotów rzemiosła ludowego z różnych regionów Indii. Są to ciekawe obiekty dekoracyjne i użytkowe, na przykład ubrania, skrzynki, maski, świątynne tkaniny z religijnymi treściami. To wszystko potrzebowało opisu, zrozumienia skąd dana rzecz pochodzi, w jakiej wiosce została zrobiona, do czego służyła. Bardzo cieszyłam się z tej pracy. Są też przedmioty buddyjskie z Tybetu. Udało się określić ich pochodzenie, autorów, zrozumieć znaczenie ikonografii. Mogę powiedzieć, że w kolekcji jest piękna buddyjska ikona przedstawiającą  jedno z bóstw. Ta ikonografia jest niezwykle unikatowa w buddyjskiej sztuce – i taką perełkę mamy w Poznaniu.

 

Chciałbym prosić ciebie o podzielenie się doświadczeniami związanymi z wojną. Szczerze mówiąc nawet nie wiem, jak mam ciebie o to zapytać. Nie mam nawet wyobrażenia, co to było…

 

…masz szczęście.

 

Gdzie zastała ciebie wojna?

 

Gdy to się zaczęło obudziłam się w swoim mieszkaniu w Kijowie. Pierwszych wybuchów nawet nie słyszałam. Obudził mnie budzik. Miałam iść do pracy do muzeum. Dopiero gdy sprawdziłam wiadomości, zorientowałam się co się dzieje. Uznałam, że nie mogę panikować, że przynajmniej tego dnia muszę robić wszystko tak, jak gdyby nic się nie stało. Postanowiłam więc zwyczajnie pójść do pracy. Pojechałam do muzeum. Oczywiście przez cały dzień pakowaliśmy kolekcję. Robiliśmy to bardzo szybko. Gdy słyszeliśmy syreny alarmowe, schodziliśmy do piwnicy. Te przerwy nie trwały długo.

Z jakiegoś powodu utarło się wtedy, że bezpieczniej jest na wsi, niż w dużym mieście. Każdy chciał jak najprędzej wyjechać z Kijowa. Ja nie byłam wyjątkiem – i teraz oceniam, że było to bardzo głupie. Pojechałam z przyjacielem do wsi oddalonej o 60 kilometrów od Kijowa. Celem był dom rodziców mojego przyjaciela we wsi Gruźkie. Problem polegał na tym, że Rosjanie bardzo szybko weszli do obwodu kijowskiego, a nawet przekroczyli rogatki Kijowa. Nagle okazało się, że jesteśmy dosłownie 5 kilometrów od walk. Najbliższa większa miejscowość – Makarów – była już zajęta przez Rosjan. Bałam się, że niedługo wejdą do naszej wsi. To mnie przerażało. Nie reagowałam już na wybuchy czy rakiety, o wiele bardziej bałam się rosyjskich żołnierzy. Walki toczyły się bardzo blisko nas. Szyby drżały tak mocno, że bałam się, że wylecą z okien i nas poranią. Przesiadywaliśmy w piwnicy. Wychodziliśmy tylko wtedy, gdy robiło się spokojniej.

 

Co z twoimi bliskimi, twoimi przyjaciółmi?

 

Na szczęście moja najlepsza przyjaciółka w ostatniej chwili uciekła z Buczy. Bardzo się o nią martwiłam. Było blisko tragedii, ale ostatecznie dała radę wyjechać. Jej mieszkanie zostało kompletnie rozgrabione. Wśród moich bliskich to było najgorsze doświadczenie. Rodzice w pierwszych dniach wojny bali się chodzić mostami, bo mogły być bombardowane… Boże… [płacz]

Nikomu nie życzę takich przeżyć. Widzisz co się ze mną dzieje… Ale przecież ja uniknęłam skrajnych doświadczeń… Co musi się dziać z ludźmi, którzy przeszli przez piekło… W Mariupolu… Ludzie stracili domy, bliskich… Jak wrócić do normalności? Czy to możliwe?

 

Jak tobie udało się wyjechać z obszaru walk?

 

Nie działały telefony komórkowe, nie było internetu. Mój przyjaciel uruchomił baterię słoneczną, dzięki temu przez 2 – 3 godziny mieliśmy prąd. Udało się naładować telefony, jeden z telefonów powiesiliśmy na długim drągu przymocowanym do dachu. W ten sposób odzyskaliśmy dostęp do sieci. Udało mi się skontaktować z rodzicami i innymi bliskimi. Tak spędziliśmy około pięciu dni. Zaczęłam myśleć, że trzeba uciekać dalej. Ale jak? Transport publiczny nie działał. Bałam się iść, bo nie wiadomo było, gdzie się można natknąć na Rosjan. Nie miałam też żadnego celu. Jednocześnie byłam bardzo zaskoczona reakcją ludzi dookoła. Działało wszystko, co mogło działać. Dowiedziałam się o autobusie ewakuacyjnym. Rozumiesz? W tym chaosie nagle pojawił się autobus ewakuacyjny. To było niesamowite. Ludzie pomagali jeden drugiemu, jak tylko mogli… [płacz]

Wszyscy martwili się jeden o drugiego… Mnóstwo wiadomości… „Gdzie jesteś?”, „Co z tobą?” Ludzie chcieli pomagać – i to nie były puste słowa. Pojawił się autobus zorganizowany przez jakąś wspólnotę protestancką. Oni ryzykowali życiem, żeby ewakuować ludzi. Ostatecznie pojechałam autobusem z sąsiedniej wsi. W ten sposób trafiłam do miasta Równe na Wołyniu, niecałe 400 kilometrów na zachód od Kijowa. Kiedy już byłam w zachodniej Ukrainie, wydawało mi się zupełnie nielogiczne, żeby wracać do Kijowa. Pojawiło się sporo różnych możliwości wyjazdu za granicę. Postanowiłam spróbować. Pomyślałam, że mogę się czegoś nauczyć, żeby potem służyć tym doświadczeniem Ukrainie. Przecież nie będę użyteczna na froncie, nawet w obronie terytorialnej, to było kompletnie nierzeczywiste. Jak więc mogę pomóc Ukrainie? Zdobywając wiedzę, doświadczenie. Bardziej mogę się przydać kształcąc się, niż walcząc z Rosjanami.

 

Czy to oznacza, że pobyt w Poznaniu traktowałaś w takich kategoriach?

 

W dużym stopniu tak. To nie jest patos. Tak po prostu jest. To nie jest moja zasługa, że się tu pojawiłam. Czuję się zobowiązana wobec Ukrainy, wobec mojego muzeum, instytutu, mojej szefowej. To dzięki jej wysiłkom i staraniom wylądowałam w Poznaniu. Teraz nadchodzi czas spłaty długu. To, co tu mam, nie należy mi się, to nie jest moje. Traktuję to raczej jako dar, który mnie do czegoś zobowiązuje. Ja teraz muszę to oddać. Dlatego od samego początku zamierzałam wrócić. Cokolwiek by się nie działo. Wracam pod koniec listopada.

 

Właściwie dokąd wracasz? Co będziesz robiła?

 

Mam mnóstwo planów. Mam zmienioną świadomość. To dotyczy nie tylko spraw zawodowych, także prywatnych. Chcę to wykorzystać w swojej pracy i życiu. Wracam do Instytutu Orientalistyki Akademii Nauk Ukrainy i do Muzeum Chanenków w Kijowie.

 

Jak będziesz wspominała te miesiące w Poznaniu?

 

Chodzę tu ulicami, patrzę na Farę Poznańską, na Plac Kolegiacki, Plac Wolności, nasze muzeum… To jest już mi takie bliskie. Poznań jest teraz moją trzecią małą ojczyzną.

 

Trzecią?

 

Trzecią, a może nawet czwartą [śmiech]. Ja urodziłam się w Białej Cerkwi. Mieszkałam tam do dwunastego roku życia, to miasto moich rodziców. Potem wyjechałam do Zaporoża i z pewnych powodów zamieszkałam tam z babcią, później studiowałam już w Kijowie. Teraz do tej listy dołączył Poznań. Mam plan wrócić tu kiedyś. Liczę na dalszą współpracę. Mam nadzieję, że więź między Kijowem a Poznaniem będzie owocna. Mamy co zaproponować Poznaniowi, Poznań nam oczywiście też. Mamy piękne kolekcje azjatyckie, europejskie, przecież polska sztuka jest taka wspaniała.

 

Yulia, trzymam ciebie za słowo. Liczę, że uda się nam zrobić coś wspólnie i do ponownego zobaczenia w Poznaniu!